poniedziałek, 3 lutego 2020

Przybysz, Teatr Collegium Nobilium | 30.11.2019 recenzja


"Trzeba obraz wryć w pamięci, żeby później za nim tęsknić."

Na pewno pamiętacie scenę ze "Shreka", w której przybywyszy do Duloc, Osioł uruchamia śpiewającą szopkę i po skończonym seansie entuzajstycznie mówi "Oooo, ja chcę jeszcze raz!". Tak właśnie wyglądała moja reakcja po każdej z dwóch wizyt na "Przybyszu". I chcę jeszcze raz, ale zdaję sobie sprawę, że kiedyś będzie ten ostatni i zastanawiam się, czy w ogóle zdążę się nacieszyć obecnością tego spektaklu. Wszak to spektakl dyplomowy, a te nie wiszą na afiszu zbyt długo. I chciałabym się nie przywiązać do tego tytułu, bo wiem, jak ciężko będzie mi go pożegnać i jak będę za nim tęsknić, a - o losie! - on właśnie między innymi o tęsknocie i rozłące mówi.

"Przybysz" łączy w sobie wszystko, co kocham w teatrze - świetne aktorstwo, zachwycające wokale, porywającą muzykę, skromną scenografię i poruszającą historię. Nic więc dziwnego, że spektakl ten nie tylko mnie zachwycił, ale i kompletnie wciągnął w cały około-przybyszowy świat. Pierwszy raz tak kompletnie zachłysnęłam się tym, czego doświadczyłam - od wykonania, przez muzykę, teksty, koncepcję, kończąc na samym materiale źródłowym.

Wojciech Kościelniak wraz ze studentami IV roku aktorstwa teatru muzycznego stworzył coś niezwykłego - spektakl muzyczny oparty na motywach powieści graficznej Shauna Tana "The Arrival", czyli mówiąc wprost - książce bez tekstu, za to pełnej ilustracji, układających się w uniwersalną opowieść o emigracji, nadziei, wyobcowaniu i samotności.

Fabuła dotyczy tytułowego Przybysza, który opuszcza kraj opanowany przez groźnego smoka i udaje się w podróż w nieznane w poszukiwaniu bezpieczniejszego miejsca dla siebie i rodziny. Trafia do świata, w którym wszystko jest nowe, obce i zupełnie inne od tego, co do tej pory znał. Próbuje odnaleźć się w nowej rzeczywistości - szuka zakwaterowania, pracy, a także poznaje ludzi, którzy dzielą się swoimi historiami i opowiadają, co zmusiło ich do emigracji w poszukiwaniu azylu. Ich opowieści mają słodko-gorzki charakter, komizm przeplata się ze smutkiem i żalem, a pieśni są pełne emocji. Po tygodniach rozłąki, Przybyszowi udaje się sprowadzić do siebie rodzinę.





fot. Andrzej Wencel

To nie pierwszy raz, gdy fantastyczny świat "The Arrival" przeniesiono na deski teatru (w internecie można znaleźć fragmenty kilku inscenizacji), jednak Wojciech Kościelniak podszedł do tematu niekonwencjonalnie i zdecydował się ubrać tę niemą historię w słowa i piosenki. Poprzez wzbogacenie "Przybysza" o tekst, poddał go swoistej interpretacji, nadał przedmiotom i istotom nazwy (tworząc przy tym niebanalne zbitki słowne) i szczegółowo nakreślił dzieje postaci, co w przypadku książki zostało pozostawione analizie odbiorcy.

Czy ta historia na tym zyskuje, czy traci - nie jestem w stanie jednoznacznie określić i sama skłaniałabym się ku stwierdzeniu, że obrazy z książki doskonale komplementują scenariusz "Przybysza". Jedno bez drugiego może istnieć, ale znajomość "The Arrival" znacznie ułatwia zrozumienie tego, co dzieje się na scenie i w tekstach piosenek, bo to one prowadzą nas przez nieznany świat.

W przypadku niezapoznania się z ilustracjami Tana (i tu nawet nie mówię o dogłębnym analizowaniu, tylko zwykłym przejrzeniu albumu) świat przedstawiony może wydać się jeszcze bardziej surrealistyczny, niż w istocie jest i może to powodować lekkie zagubienie, zmieszanie, o co chodzi z tymi wszystkimi dziwnymi stworzeniami. A może to jednak pożądane odczucie w kontekście baśniowości "Przybysza"? Przecież te stonowane ilustracje w sepii i szarości ukazujące abstrakcyjne żyjątka oddają i wywołują podobne uczucia.

Scenografia jest uboga - budują ją głównie walizki, w początkowej i końcowej scenie ustawiane na kształt dzioba statku, i wiszące w tylnej części sceny sznury. Od czasu do czasu pojawiają się rekwizyty w postaci pacynek i origiami. Kostiumy - proste, ciemne, wręcz zwyczajne. Niektóre z nich mają znaczenie symboliczne. Zasadniczą rolę w przedstawieniu odgrywają aktorstwo, muzyka oraz ruch sceniczny.

Na ogromne wyróżnienie zasługuje fenomenalna muzyka Mariusza Obijalskiego. Melodie są rytmiczne, nastrojowe i zapadają w pamięć. Rzadko kiedy uznaję musicalowe ścieżki dźwiękowe za dobre w pełni, a ta przybyszowa właśnie taka jest - tu nie ma gorszych utworów, całościowo oddają magiczny klimat, a w połączeniu z mistrzowskimi partiami wokalnymi potrafią wywołać cały wachlarz emocji. 

Aktorzy zachwycają zdolnościami, zarówno wokalnymi, aktorskimi, jak i wytrzymałościowymi. Ewelina Adamska-Porczyk odpowiedzialna za choreografię nie dała chwili wytchnienia tym młodym artystom i przez dwie godziny wszyscy są w niemalże ciągłym ruchu. Muszą jeszcze przy tym śpiewać. Kilkanaście piosenek. Wow.

Są młodzi, zdolni i udowadniają, że do musicalu nie trzeba angażować kilkudziesięcioosobowej ekipy. Każdy z nich jest inny, ale razem tworzą magnetyczną mieszankę i doskonale ze sobą współbrzmią.

Michał Juraszek błyszczy w przezabawnej i niezwykle obrazowej scenie dopasowywania klucza właściwych drzwi do lokum. Gosia Majerska zachwyca różnorodnością rybodziobich świergotów. Od Patrycji Grzywińskiej w solowym tańcu z ptakiem origami nie można oderwać wzroku. Filip Karaś jako żywiołowy Paszczogon wzbudza litość, ale też sympatię. Przemądrzałe wywody Inteligenta (Dominik Bobryk) wywołują uśmiech na twarzy, a jego opowieść o kraju gigantów jest niezwykle sugestywna. Natalia Kujawa rozczula w tragikomicznych scenach ze statku czy targowiska, a jej wykonanie piosenki o kraju dymiących piecy przyprawia o dreszcze. Historia Starego (Kuba Szyperski) jest jedną z tych najbardziej poruszających, a utwór o dramatycznej wyprawie na wojnę zostaje z widzem długo po zakończeniu spektaklu. 

Wszystkich, którzy nie mieli jeszcze okazji doświadczyć "Przybysza", serdecznie do tego zachęcam. Nie mogę obiecać, że przypadnie do gustu każdemu, ale przypuszczam, że fani spektakli muzycznych wyjdą usatysfakcjonowani, jeśli nie zachwyceni. Pozostali też nie powinni być obojętni. Mam szczerą nadzieję, że to jeszcze nie koniec mojej przygody z "Przybyszem" - moją pierwszą w pełni świadomą miłością teatralną. Już nigdy nie spojrzę w ten sam sposób na walizkę, origami czy nawet chmury.

Przybysz. Mój ulubiony. Najlepszy. TOP 1.

Spektakl: Przybysz
Miejsce: Akademia Teatralna, Teatr Collegium Nobilium
Premiera: 29.11.2019
Byłam: 30.11.2019, 13.01.2020

niedziela, 27 października 2019

Słaby Rok, Akademia Sztuk Teatralnych w Krakowie filia we Wrocławiu | 23.10.2019 recenzja


"Słaby rok" wzbudził w tym roku niemałe kontrowersje i wydaje mi się, że każdy kto interesuje się teatrem o tym spektaklu słyszał. Dzięki zamieszaniu związanemu z tym tytułem, zainteresowałam się nim i na niego wybrałam, ostatecznie dwukrotnie. Cały szum dotyczył stopnia "lalkowości" całego przedsięwzięcia - bo rzeczywiście stricte lalek w nim niewiele, ale to czyni je wyjątkowym, zwłaszcza, że studenci aktorstwa na wydziale lalkarskim postanowili przybliżyć specyfikę swoich studiów i zawodu, podzielić się obawiami dotyczącymi przyszłości, a także w zabawny sposób przedstawić marzenia związane z zawodem.

Scena otwierająca to pierwszy etap rekrutacji na studia, w którym kandydaci mają szansę się zaprezentować i są proszeni o wykonanie różnych zadań. To moment na przekonanie do siebie komisji. Chwila prawdy. Wszystko oparte na doświadczeniach tych młodych ludzi. Aktorzy na wstępie są przedstawiani (a właściwie wywoływani, bo to casting), a przez resztę spektaklu albo zwracają się do siebie po imieniu, albo ich nazwiska są przywoływane, dzięki czemu łatwiej je zapamiętać.

Na początku była ciemność, a wyprowadza nas z niej Zuzanna Kotara, jednocześnie wprowadzając w świat widowiska, które nas czeka. Następnie dowiadujemy się, jak rodzi się artysta i każdy z aktorów mówi nam coś o sobie. Bardzo doceniam formę tej sztuki, jej bezpośredniość, fakt, że aktorzy są sobą, a nie tylko jakąś postacią - to miła odmiana od tego, co oglądam najczęściej.

Słaby rok nie jest słaby, jednak w spekatklu Martyny Majewskiej został przedstawiany trochę nierówno i mimo ze dyplomy mają to do siebie, że każdy musi się zaprezentować, to po dwukrotnym seansie mam wrażenie, że nie każdy dostał podobną szansę na wykazanie się swoimi umiejętnościami.

Mateusz Bernacik otrzymał najwięcej takich szans i doskonale je wykorzystał. Scena, w której gra Gajosa to jedna z tych, które najbardziej zapadają w pamięć, a wypowiada tam tylko jedno słowo! Znakomity jako "mistrz sztuki" opowiadający o sztuce współczesnej i nieco przerażający w ekspresyjnym monologu. Wydaje mi się, że to właśnie u tego aktora widać największy przekrój emocji i kilka różnych kreacji postaci.

Ogólnie, nie ma co kryć - w spektaklu większą uwagę przykuwają panowie. Może dlatego, że jest ich tylko trzech, może dlatego, że sceny z ich udziałem mają w sobie największą moc przebicia, bo wydają się tymi z najbardziej autentycznych. Nie zrozumcie mnie źle - ja w tym spektaklu nie zauważam słabszych ogniw, po prostu niektórych widać bardziej, innych mniej. A panów jednak widać bardziej.

Maciej Kaczor w scenie z części spektaklu nazwanej Marzenia dzieli się obawami związanymi ze swoją przyszłością, zastanawiając się, czy ma w sobie "to coś", co pozwoli mu się spełniać zawodowo. Z kolei Łukasz Zubrzycki porusza problem talentu, ciężkiej pracy na swój sukces, a także różnic między aktorstwem dramatycznym i lalkarstwem. To momenty, które ze względu na bezpruderyjność zostają nam w pamięci, a kolejną taką sceną jest przywołanie postaci Księżniczki Lei i kreującej ją aktorki, Carrie Fisher. Kaja Janiszewska przy pomocy fragmentów książki Carrie Fisher obnaża mroczne kulisy sławy, towarzyszy temu niepokojąca choreografia. To, co tam usłyszymy i zobaczymy, skutecznie zniechęca do stania się sławnym. 

Scena z monotonnym monologiem z listu Osieckiej wygłaszanym przez Joannę Sobocińską na początku jest wielką niewiadomą, która po chwili staje się irytująca, a na końcu zabawna. Szkoda tylko, że odebrałam ten rodzaj występu, za taki, który rozbawi, ale nie jest w stanie ukazać zdolności aktorki. Kolejna scena z udziałem tej aktorki jest też dość podobna i żałuję, że nie mogłam zobaczyć zupełnie innej kreacji w jej wykonaniu.

Jednym z ostatnich elementów jest występ Samanty Zwolennik wykonującej utwór z repertuaru Maryli Rodowicz "Wariantka tańczy" ze zmienionym tekstem, w którym "wariatkę" zastępuje "Samanta" właśnie. Wraz z kolejnymi wersami piosenki, zmienia się dojrzałość i podejście aktorki, ewoluuje na naszych oczach, od lat dziecięcych do teraźniejszości. 

A co z resztą aktorów, a właściwie aktorek? Spisują się naprawdę bardzo dobrze, choć - jak już wspomniałam - w moim odczuciu nie są aż tak widoczne. Marta Franciszkiewicz dostaje Oscara za scenę kłótni z chłopakiem, Martyna Matoliniec przedstawia nam absurdalne eksponaty sztuki współczesnej, natomiast Katarzyna Faszczewska daje energetyczny rock'n'rollowy koncert.

Muszę wspomnieć też o świetnych scenach zbiorowych, w których każdy, ale to dosłownie każdy z aktorów wypada znakomicie. W wieńczącej ten spektakl scenie, Matylda Matuszak rozprawia się z rolą artysty, aktora, twórcy, lalkarza i robi to w dosadny, wyśmienicie podsumowującym całość, sposób.

To spektakl nie tylko o studentach i ich studiach, ale o artystach i sztuce ogólnie, o piętnie sławy i robieniu sztuki z gówna. To wieloelementowe widowisko, które intryguje, rozkręca się powoli, ale z każdą sceną wciąga coraz bardziej. Co ciekawe - po dwukrotnym obejrzeniu sztuki, mam wrażenie, że znam ją bardzo dobrze. Z łatwością mogę przywołać w głowie sceny i teksty, które padały w trakcie ich trwania. Nieczęsto się to zdarza i chyba też dzięki temu dość łatwo i przyjemnie pisało mi się o tym tytule :)

Całościowo, uważam, że to dobra, kompletna sztuka ukazująca realia branży, szczera, bo oparta na  prawdziwych emocjach, troskach i doświadczeniach. Dlatego jeśli "Słaby rok" będzie jeszcze grany, to polecam się na niego wybrać, bo potem ta szansa ucieknie na zawsze.

Pozostaje mi życzyć wszystkim aktorom "Słabego roku" powodzenia na dalszej ścieżce zawodowej i niech ten zawód (w miarę) lekkim im będzie ;) Oby do zobaczenia w przyszłości! 

poniedziałek, 30 września 2019

Podsumowanie sezonu 2018/2019, czyli więcej zdjęć niż tekstu ;)

Dzień dobry! Aż wstyd publikować to dopiero teraz, ale chyba pora na spóźnione podsumowanie sezonu teatralnego 2018/2019. Usprawiedliwię się moją obroną, ok? ;) Wszak przez ostatnie miesiące pisałam tak dużo po angielsku, że na pisanie po polsku nie miałam już najmniejszej ochoty.

W minionym sezonie zaskoczyłam sama siebie ilością wypadów do teatru. Zajawkę złapałam zaledwie rok temu w kwietniu, a obecnie mogę pochwalić naprawdę pokaźną listą tytułów, które miałam okazję widzieć na scenach teatralnych w Polsce od września 2018.

Nie będę podsumowywać, ile pieniędzy wydałam na bilety, dojazdy, noclegi, ile kilometrów przejechałam i ile godzin poświęciłam na to hobby, bo chyba bym się załamała ;) Natomiast wypiszę listę spektakli, jakie miałam okazję oglądać oraz wyróżnię kilka z nich :)

Mój kalendarz teatralny z minionego sezonu wyglądał tak:


poniedziałek, 3 czerwca 2019

Stowarzyszenie Umarłych Poetów, Och-Teatr w Warszawie | 1.04.2019


"Stowarzyszenie Umarłych Poetów" to kultowy film z 1989 roku w reżyserii Petera Weira, który miałam okazję oglądać kilka lat temu. Zrobił na mnie duże wrażenie i mocno zapadł mi w pamięć, dlatego jak tylko dowiedziałam się, że w Och-Teatrze wystawiany będzie spektakl oparty na scenariuszu Toma Schulmana, zdecydowałam, że przy najbliższej okazji na pewno się na niego wybiorę.

Przypuszczam, że fabuła jest większości doskonale znana - w Akademii Weltona, szkole dla chłopców z wieloletnią tradycją, wraz z początkiem kolejnego roku szkolnego pojawia się nowy nauczyciel języka angielskiego, John Keating (w tej roli Wojciech Malajkat). Jego nowatorskie podejście i niekonwencjonalne metody nauczania początkowo zaskakują i poniekąd bawią przywyczajonych  do sztywnych zasad uczniów, lecz z biegiem czasu otwierają im oczy na świat, budzą w nich wrażliwość, a także motwują do zmian. W momencie, gdy uczniowie odkrywają Stowarzyszenie Umarłych Poetów, do którego należał nigdyś ich nauczyciel, zaintrygowani postanawiają przywrócić je do życia.

Głównym bohaterem, a także jednym z uczniów szkoły jest Neil Perry (w tej roli Maciej Musiałowski; wymiennie z Maciejem Musiałem), chłopak poddający się woli rodziców, spełniający ich ambicje, wbrew własnym przekonaniom i marzeniom. To on przechodzi największą przemianę, to on jest tym najbardziej wrażliwym, a jednocześnie przewodzi całemu przedsięwzięciu i reaktywuje Stowarzyszenie Umarlych Poetów. Staje przed dylematem: gonić marzenia i iść własną drogą czy nadal wiernie poddawać się woli rodziców, w której nie ma miejsca na uczucia, plany i pragnienia drugiej jednostki? Doskonale przedstawiona postać pierwszoplanowa, która jednocześnie chce zawalczyć o siebie, ale boi się sprzeciwu i braku zrozumienia. 

Młode pokolenie aktorów wcielających się w uczniów (Adrian Brząkała, Radomir Rospondek, Jakub Sasak, Aleksander Sosiński, Jędrzej Wielecki) perfekcyjnie kreuje postaci - doskonale widać między różnice w zachowaniu i temperamencie, każdy z chłopców nich jest inny, każdy ma swoje indywidualne cechy i sposób bycia. Zachwycają.

Nie inaczej jest w przypadku doświadczonych aktorów z wieloletnim stażem (Wojciech Malajkat, Mirosław Kropielnicki, Paweł Pabisiak), którzy przedstawiają swoje postaci w sposób niezwykle wiarygodny. John Keating kreowany przez Wojciecha Malajkata, od pierwszego momentu wzbudza w widzu sympatię - jest człowiekiem ciepłym, wyrozumiałym, momentami zabawnym, a przy tym wzbudzającym zaufanie i szacunek. Jednocześnie potrafi być stanowczy, pouczyć i dać reprymendę, kiedy zajdzie potrzeba. Swoją obecnością w szkole niejako sprzeciwia się panującym w niej zasadom, tym samym zdobywając uznanie uczniów. Jego podejście inspiruje do zmian, a on sam stara się pokazać swym podopiecznym inny sposób patrzenia na świat.

Mirosław Kropielnicki w roli dyrektora szkoły oraz Paweł Pabisiak wcielający się w ojca Neila przerażają, jednocześnie znakomicie oddając bezwzględny, apodyktyczny charakter swoich postaci. Obaj wzbudzają w widzach niechęć, złość, pogardę wobec podejmowanych przez nich decyzji i działań, a dodatkowo ich czyny wywołują olbrzymie poczucie niesprawiedliwości.




Źródło zdjęć: www.ochteatr.com.pl

Nie potrafię wskazać, który z aktorów ujął mnie najbardziej. W tym przedstawieniu nie ma złych ról - zostały znakomicie obsadzone. Nie ma też nikogo, kto wybijałby się w którąś stron i sprawiłby, że mogłabym go w jakiś sposób wyróżnić. Wszyscy grają na porównywalnym, wysokim poziomie. 

W Och-Teatrze widzimy znakomicie zagraną, teatralną wersję filmu. Miejscami byłam szczerze rozbawiona, pełna nadziei i natchniona, a następnie czułam ogromny żal, smutek, bezsilność i złość. To tylko oznacza, że cel został osiągnięty, a cała praca została wykonana prawidłowo. Na pochwałę zasługuje też lekki i przystępny przekład Bartosza Wierzbięty.

Scenografia (projektu Marcina Glandy) jest prosta, jednak w łatwy sposób pozwala przenieść akcję w inne (kolejne) miejsce - jest rząd ławek (jak na sali szkolnej), stoły z krzesłami (jak w klasie), a także rampa (jak w skateparku). Na wyróżnienie zasługuje genialna gra świateł i efekty dźwiękowe, przenoszące nas z miejsca w miejsce.

Spektakl umila ciekawa choreografia połączona z energetyczną, elektroniczną muzyką, które pojawiają się, kiedy chłopcy wspólnie się uczą lub przemieszczają poza szkołę. Ruchy składające się na choreografię są cykliczne i rytmiczne, co dodatkowo oddaje powtarzalny charakter wykonywanych przez chłopców czynności i rutynę w ich życiu.

Prawdę mówiąc, jedyne do czego mam zastrzeżenia, to nagłe wzrosty głośności muzyki na moment, by po chwili znów ścichła - wprowadzało to zamęt i było po prostu nieprzyjemne.

Z teatru wyszłam usatysfakcjonowana i uważam, że spektakl w reżyserii Piotra Ratajczaka jest dobrze zrealizowany, choć bardzo "filmowy", natomiast ma uniwersalne przesłanie i przypadnie do gustu wielu osobom.  Jeśli ktoś ma ochotę się na niego wybrać, poznać tę historię lub po prostu sobie ją przypomnieć, to jak najbardziej szczerze polecam!

Nie dziwię się też, że zorganizowano specjalne spektakle dla szkół (na godz. 12:00 - sama byłam, bo bardzo pasowała mi taka pora), ponieważ uczniowie mogą wybrać się do teatru na przyjemną i wartościową sztukę, która nie zrazi, a być może nawet zachęci ich do teatru - z tego, co zauważyłam i uslyszałam, młodzież była zadowolona, z tego co zobaczyła.


Spektakl: Stowarzyszenie Umarłych Poetów
Miejsce: Och-Teatr
Premiera: 28.03.2019
Byłam: 1.04.2019

niedziela, 24 marca 2019

Moja ABBA, Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu | 20.03.2019


Ten wpis miał tak naprawdę nie powstać, ponieważ spektakl, o którym traktuje grany jest już od kilku ładnych lat (premiera była w 2013 roku) i przypuszczam, że niemal każdy, kto chciał go zobaczyć, pewnie już zobaczył.

Jednak "Moja ABBA" w reżyserii Tomasza Mana uwiodła mnie na swój sposób, zauroczyła, omotała i uznałam, że krótki tekst na temat sztuki nie zaszkodzi. A nuż przekonam jakąś jednostkę, która nie jest związana z teatrem, a chciałaby się do niego wybrać, lecz nie wie od czego zacząć. Jeśli ktoś znalazł się w takiej sytuacji, to "Moja ABBA" to idealny spektakl na początek. Wszak dobrze jest zacząć od czego, co się zna, a piosenki szwedzkiej grupy ABBA zna każdy.

Ona kocha ABBĘ. Śpiewa piosenki ABBY, kiedy tylko może, a całe sąsiedztwo ma już dość hałasu i tej dziwnej fanaberii, bo nie śpiewaniu się nie kończy. Do tego dochodzi stylizacja na Agnethę Fältskog - wysokie buty, błyszcząca sukienka, niebieski makijaż i blond peruka. Mąż (Konrad Imiela) i córka (Helena Sujecka) również nie podchodzą entuzjastycznie do tego osobliwego hobby, jest im wstyd za to, co się dzieje i za to, że ciągle muszą się przed kimś tłumaczyć z zachowania żony/mamy. Niczym rycerz na białym koniu pojawia się reżyser (Maciej Maciejewski), który w tym wszystkim widzi potencjał i proponuje kobiecie własny program w telewizji.

Scenografia jest prosta i minimalistyczna, bo składa się na nią właściwie tylko to, co niezbędne podczas przedstawienia - mikrofony, pulpity z lampkami, dwie gitary i cztery krzesła, na których siedzą bohaterowie, z czego główna bohaterka - fanka ABBY - siedzi tyłem do widowni przez niemalże cały czas trwania spekatklu, od czasu do czasu odwracając się na moment. 

Początkowo myślałam, że będzie to spektakl o realiach PRL-u, gdzie w szarym świecie niczym superbohaterowie pojawiła się kolorowa ABBA, dając ludziom trochę radości i nadzieję na lepsze jutro. I owszem, taki wątek też się pojawia, ale w formie retrospekcji, a cała reszta dzieje się tu i teraz.

Trwająca 70 minut sztuka jest tak naprawdę złożona z krótkich monologów i dialogów, które przedstawiane są na zmianę przez kolejne postaci: mamę (Justyna Antoniak), tatę (Konrad Imiela), córkę (Helena Sujecka) i reżysera (Maciej Maciejewski). Dzięki nim poznajemy historię o miłości, marzeniach i podejmowaniu pewnych - niekoniecznie słusznych - decyzji w życiu, którą przeplata wciąż żywa muzyka ABBY. Słyszymy doskonale znane utworu, jednak w nowych, autorskich aranżacjach. Część z nich śpiewana jest a capella z wykorzystaniem różnych - czasem zaskakujących - przedmiotów, a część wykonywana przy akompaniamencie gitary.


Całą czwórkę aktorów ogląda się z przyjemnością, i z równie wielką przyjemnością słucha się ich wykonań. Szkoda tylko, że utwory są tak krótkie - w większości przypadków nie słyszymy całej piosenki, a jedynie krótsze lub dłuższe fragmenty. Nie można natomiast odmówić im tego, że doskonale uzupełniają libretto i wraz z nim tworzą spójną całość.

Ten spektakl mnie ujął, ponieważ odebrałam go dość osobiście. Szwedzka muzyka jest mi szczególnie bliska - to cząstka mojej historii, jeden z elementów życia, które sprawiły, że jestem tym kim jestem. Z tego powodu ta prosta opowieść o spełnionych i niespełnionych marzeniach wzruszyła mnie ogromnie. Na szczególną uwagę i wyróżnienie zasługuje wykonanie "Thank you for the music", przy którym zakręciła mi się łezka w oku ;)

"Moja ABBA" to taki spektakl, który polecałabym osobom rozpoczynającym przygodę z teatrem lub na który zaprosiłabym moich rodziców, którzy nie są teatralnymi fanatykami. Jest lekki i przyjemny, a prosta, słodko-gorzka historia okraszona niemałą dozą humoru i świetnymi aranżacjami hitów ABBY powinna przypaść do gustu właściwie każdemu.


Spektakl: Moja ABBA
Miejsce: Teatr Muzyczny Capitol we Wrocławiu, Scena Ciśnień
Premiera: 12.05.2013
Byłam: 20.03.2019

środa, 6 marca 2019

Fatalista, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy | 15.02.2019



Tę recenzję powinnam zacząć od wyjaśnienia, że "Fatalista" to pierwszy utwór Tadeusza Słobodzianka, z jakim miałam okazję do tej pory się zapoznać. Rzecz jasna, słyszałam i czytałam, że najnowsze dzieło dyrektora Teatru Dramatycznego znacząco się różni się od poprzednich i poniekąd zaskakuje swą "lekkością", ale - z oczywistych powodów - ja nie jestem w stanie tego potwierdzić, dlatego też w tym wpisie skupię się wyłącznie na swoich odczuciach względem spektaklu, który swą premierę miał 15 lutego 2019. Pokaz premierowy miałam okazję oglądać dzięki Kasi z bloga https://kulturalnapyra.wordpress.com, której serdecznie dziękuję za zaproszenie :)

Scenografia projektu Joanny Zemanek przenosi nas do skromnego mieszkania przy ulicy Krochmalnej w Warszawie. Ciemne ściany, kilka podstawowych mebli, okna z widokiem na znajdujące się naprzeciw kamienice, a do tego szykowne stroje - z jednej strony niewiele, ale naprawdę nic więcej nie potrzeba, by reszta magii zadziała się dzięki znakomitemu aktorstwu i doskonałemu tekstowi.


Fabuła osadzona pod koniec lat 30. XX wieku, toczy się w ciągu jednego, szabasowego wieczoru. On wraca do domu ze śladem szminki na policzku, natomiast ona zbyt krótko gotowała rosół, którego on nie chce jeść z względów światopoglądowych. Nadszedł czas, by co nieco sobie wyjaśnić i wyznać wszystkie małżeńskie zbrodnie.

W ciągu trwającego zaledwie godzinę spektaklu poznajemy historię znajomości żydowskiego małżeństwa, Lei i Beniamina oraz jesteśmy świadkami dysputy o ich związku, zdradach i rozczarowaniach. Jednoaktówka autorstwa Tadeusza Słobodzianka, inspirowana opowiadaniem Isaaka Bashevisa Signera, kryje w sobie uniwersalną prawdę o życiu, a błyskotliwe dialogi okraszone humorem i nutą ironii sprawiają, że sztukę ogląda się z przyjemnością i zaciekawieniem. 

Lea - kreowana przez Magdalenę Czerwińską - jest piękną, elegnacką i pewną siebie kobietą, której życie mogło wyglądać zupełnie inaczej. W końcu za młodu obracała się w świecie artystów i "jedną nogą była już w teatrze". Wszystko zmienił on, Beniamin Schwarz (w tej roli Robert T. Majewski), fatalista, który aby ją zdobyć, położył się na torach, oczekując na nadjeżdżający pociąg. Czy to była głupota czy przeznaczenie? Teraz, po latach, kiedy mają dwójkę dzieci i po dwa romanse, postanawiają wrócić myślali do przeszłości i rozpoczynają żwawą dyskusję na temat ich życia i decyzji, które kiedyś podjęli.



Zdjęcia: Krzysztof Bieliński | Źródło: www.teatrdramatyczny.pl

Warstwa literacka utworu oraz aktorzy stanowią filar przedstawienia, które zachwyca skromną formą bez wymyślnych dodatków i rekwizytów. Owszem, mamy satysfakcjonującą scenografię, piękne kostiumy, i ograniczoną do minimum, lecz budującą napięcie, muzykę, ale w moim odczuciu równie dobrze mogłyby nie istnieć, ponieważ to Magdalena Czerwińska i Robert T. Majewski tworzą niezwykłe widowisko samymi sobą i prezentują aktorstwo na najwyższym poziomie. Na uznanie zasługują także Jakub Strach i Maksymilian Zieliński jako synowie pary, którzy mimo młodego wieku grają nadzwyczaj naturalnie i zdają czuć się swobodnie w swoich rolach. 

"Fatalista" w reżyserii Wojciecha Urbańskiego jest doskonałym przykładem na to, że w sukces kryje się w prostocie, a prawda zawarta w powiedzeniu „mniej znaczy więcej” potwierdza się po raz kolejny.

W "Fataliście" mamy do czynienia z prostą, lecz wciągającą historią, na której finał widz czeka z niecierpliwością, żeby ostatecznie samemu rozważyć, co mogło być dalej. Sam Tadeusz Słobodzianek określił swój dramat mianem historii miłosnej. Nie da się z tym nie zgodzić, ponieważ rozmowa głównych bohaterów kręci się wokół ich małżeństwa. Spowiadają się sobie ze zdrad, bardziej lub mniej realnych, a także dyskutują o tym, kim byli w momencie poznania, a kim są teraz, i co się przez te lata zmieniło.

Myślę, że każda jednostka może wynieść z tego spektaklu coś innego, ponieważ tekst traktuje o wielu aspektach życia, które doskonale znamy z autopsji. Miłość, przywiązanie, wieloletni związek, związane z nim oczekiwania i rozczarowania, zdrada, religia, kultywowanie tradycji wbrew swoim poglądom, decyzje, które mają wpływ na przyszłość - to wszystko składa się na opowieść o realiach życia, które zna ludzkość bez względu na pochodzenie, rasę, wyznanie. I mimo że słowa wypowiadane przez bohaterów brzmią może nieco zbyt poetycko, całość ma w sobie wiele uroku, który ujął mnie od początku i czyni sztukę jedną z najprostszych, ale i najpiękniejszych, jakie widziałam.

Spektakl: Fatalista
Miejsce: Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy, Scena im. H. Mikołajskiej
Premiera: 15.02.2019
Byłam: 15.02.2019

wtorek, 19 lutego 2019

Hamlet, Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy | 19.01.2019



"Hamleta" w Teatrze Dramatycznym początkowo trochę się obawiałam, a głównej przyczyny swoich nie do końca uzasadnionych obaw dopatruję się w inscenizacji z Benedictem Cumberbatch’em, którą miałam okazję oglądać w zeszłym roku w kinie i która niestety nie zrobiła na mnie większego wrażenia.


Następnie, po przeczytaniu pierwszych obiecujących zapowiedzi spektaklu, zalała mnie fala entuzjazmu i w mojej głowie zaczęła kreować się wizja, jak to wszystko może wyglądać. W międzyczasie przeczytałam dramat Szekspira, aby z odświeżoną w głowie historią pojawić się w teatrze dzień po oficjalnej premierze. I rzeczywiście - to, co zaprezentowano w Teatrze Dramatycznym w dużej mierze pokryło się z moimi przypuszczeniami, natomiast po cichu liczę, że "Hamlet" będzie jeszcze przez pewien czas ewoluował. Już teraz jest satysfakcjonujący, ma wielki potencjał, choć chyba jeszcze nie wszystko jest na swoim miejscu.


Za reżyserię odpowiada Tadeusz Bradecki, a głównymi motorami napędowymi i idealną okazją do wystawienia kolejnej, czwartej już na deskach Dramatycznego, inscenizacji "Hamleta" były: nowy przekład tragedii autostwa Piotra Kamińskiego oraz przypadające na rok 2019 obchody 70-lecia Teatru Dramatycznego.



Scenografia autorstwa Andrzeja Witkowskiego jest minimalistyczna, prosta i w moim odczuciu trochę nierówna. Część cmentarna robi dobre pierwsze wrażenie - wygląda realistycznie, wprowadza nas w tajemniczny nastrój, dodatkowo budząc lekki niepokój. Z kolei część zamkowa jest wielką zagadką. Co autor miał na myśli - nie wiem, bo żaden z jej elementów nie przypomina wnętrza zamku. Niemniej, Dramatyczny przyzwyczaił mnie już do skromnych scenografii, więc nie jest to coś, co zaważa na mojej ocenie. Podobne odczucia mam też do kostiumów, gdyż niektóre z nich sprawiają wrażenie zbyt teraźniejszych, z kolei inne prezentują się bardzo dobrze. Natomiast scenografia i kostiumy to tylko tło, ponieważ to co ma nas zachwycić, to przede wszystkim gra aktorów.












Zdjęcia: Katarzyna Chmura | Źródło: www.teatrdramatyczny.pl

Krzysztof Szczepaniak w tytułowej roli po raz kolejny udowadnia, że jest aktorem wybitnym. Jego Hamlet jest niezwykle wiarygodny - z łatwością można wyczuć rozdarcie wewnętrznie, które dotyka bohatera. Widać też niezdecydowanie, nieustanną bitwę z myślami i porywczość. Jednocześnie, Krzysztof Szczepaniak zadbał, by błyskotliwe, często uszczypliwe komentarze i ironiczny humor Hamleta nie umknęły uwadze widza. Bardzo doceniam fakt, iż obecny w dziele Szekspira czarny humor jest tu wyraźny i dostrzegalny, i pozwala na subtelne rozluźnienie atmosfery. Zachwycona jestem monologiem "Być albo nie być", ponieważ został wygłoszony w bardzo wyważony sposób - nie jest zbyt patetyczny, nie został wyeksponowany na tle pozostałych kwestii, lecz stanowi element spójnej całości. Szczepaniak w naturalny sposób uzewnętrznia swoje rozterki i robi to z klasą, bez niepotrzebnej emfazy i maniery.

Nie mam większych uwag do Pary Królewskiej, czyli Anny Moskal i Macieja Wyczańskiego. Anna Moskal ze swoją szlachetną urodą idealnie pasuje do roli królowej Gertrudy. Wygląda pięknie, ale też i gra pięknie. Scena sporu z Hamletem, gdzie Gertruda dowiaduje się prawdy o śmierci byłego męża i obłędzie syna wygląda bardzo autentycznie - królową targają silne emocje i jednocześnie jest dosłownie rzucana po podłodze przez syna. Anna Moskal i Krzysztof Szczepaniak dają w tej scenie z siebie wszystko i za to należą się im brawa. Maciej Wyczański jako Król Klaudiusz pozytywnie mnie zaskoczył, natomiast uważam, że w dwóch momentach brakowało silniejszej reakcji, głębszej emocji czy przerażenia - kiedy aktorzy ogrywają scenę bratobójstwa oraz kiedy Gertruda wypija zatrute wino. I tu pojawia się zagwozdka, bo nie wiem, czy to przypadkiem nie jest naumyślna kreacja. Być może Maciej gra złego króla, którego nic nie rusza tudzież króla, który stara się stłamsić emocje, i to tłumaczyłoby jego zachowanie w wymienionych przeze mnie sytuacjach.

W pamięci utkwili mi znakomity Mariusz Wojciechowski w roli Poloniusza oraz Modest Ruciński jako bezwzględny, dążący do celu Fortynbras - rola niewielka, ale bardzo zapamiętywalna.


Świetna jest też trupa aktorów wystawiających „Morderstwo Gonzagi” - Adam Ferency, Henryk Niebudek, Kamil Siegmund i Zbigniew Dziduch. Każdy z nich podobał mi się na swój sposób, a wyjątkowo zauroczył mnie Henryk Niebudek, który w późniejszej części występuje jako Ozryk. Adam Ferency wciela się również w rolę grabarza, jest w niej znakomity i nie ma co ukrywać, że w tym momencie kradnie przedstawienie. Szkoda mi, że tak niewielką - choć znaczącą - rolę otrzymał Mateusz Weber jako Horacy, wszak jest jednym z moich ulubionych aktorów Dramatycznego, a w "Hamlecie" jest go jednak bardzo mało.


Natomiast zupełnie nie przekonała mnie Martyna Byczkowska w roli Ofelii. Jako poczytalna wypada bezbarwnie, kwestie wypowiada w bardzo dziwny, niepewny sposób. W drugim akcie jest już trochę lepiej, chociaż jej obłęd w moim odczuciu jest chaotyczny, może zbyt nowoczesny, przypomina odurzenie narkotykami. Brak mi rozpaczy i żalu, w które mogłabym uwierzyć. Może taka była wizja reżysera, może taka była wizja Martyny, nie zamierzam tu nikogo winić, ale ja po przeczytaniu Hamleta miałam zupełnie inny obraz tej postaci w głowie. Zaskakująca i poniekąd szokująca jest też relacja Ofelii z bratem. W trakcie spektaklu mocno zastanawiałam się, czy podczas czytania książki czegoś przypadkiem nie przeoczyłam.


A skoro już poruszyłam temat brata Ofelii, Laertesa, w którego wciela się Kamil Szklany, to dodam, że wielkim atutem spektaklu jest walka szermiercza między nim a Hamletem - dynamiczna, trzymająca w napięciu, wygląda autentycznie, mimo że aktorzy doskonale wiedzą, jaki będzie kolejny ruch przeciwnika.


Mimo że sztuka trwa ponad trzy godziny, ogląda się ją dobrze - akcja toczy się wartko, a fabuła została skondensowana do optymalnego minimum, dzięki czemu czas trwania spektaklu jest nieodczuwalny.


Podsumowaując, "Hamlet" nie porywa bogatą scenografią, nie ma tu szalonych wariacji na temat tekstu, tylko dość wierna dziełu Szekspira inscenizacja. Najbardziej uderzające jest dla mnie zakończenie, bo nie takiego finału się spodziewałam, ale zdradzać go nie będę - kto zechce, ten się wybierze i zobaczy sam. Całość została uzupełniona niezwykle przyjemną, wprowadzającą tajemniczy nastrój muzyką. A zmierzając ku końcowi - tak jak napisałam na początku, mam nadzieję, że spektakl na przełomie kolejnych tygodni i miesięcy przejdzie delikatną przemianę. Bardzo możliwe, że za jakiś czas wybiorę się ponownie, by zobaczyć, czy i na jakiej płaszczyźnie zaszły zmiany. Uważam, że "Hamleta" w reżyserii T. Bradeckiego warto zobaczyć choćby dla roli Krzysztofa Szczepaniaka, bo to on w dużej mierze go tworzy, natomiast całościowo spektakl oceniam jako dobry, zrealizowany w sposób poprawny, ale niepozbawiony wad.


Spektakl: Hamlet
Miejsce: Teatr Dramatyczny m. st. Warszawy, Scena im. G. Holoubka
Premiera: 18.01.2019
Byłam: 19.01.2019